Na wakacje jechałam by się w końcu najeść

Przez większość gimnazjum, szkoły średniej i studiów bałam się kanapek jak ognia. To oznacza, że albo nie miałam przerw śniadaniowych albo to, co na nich jadłam nawet nie stało koło śniadania. To znaczy nie dało się tym najeść. Bo ani banan nie jest śniadaniem ani jogurt. W okresach kiedy się nie bałam i jadłam normalne śniadania wracałam do mojej podstawowej wagi z przed odchudzania. Nie dziw się więc, że przez większość życia wydziwiałam z jedzeniem. Najadanie się do syta prowadziło do tycia. A moja waga wyjściowa jest nieakceptowalna w kulturze diet.

Jak możesz się domyślić, nigdy nie mogłam się skupić na lekcjach czy wykładach. Chodzenie na nie było dla mnie stratą czasu. Nic nie zapamiętywałam. Ale nie dlatego, że to było niemożliwe, mój mózg w tym okresie nie umiał pracować. Zauważam różnicę dopiero teraz. Jak wiele mogę się nauczyć ze słuchu kiedy jestem dobrze odżywiona.

Paranoicznie bałam się zbóż. Potem również wszystkich węglowodanów. Naczytałam się książek o tym jak śmiertelnym są zagrożeniem. Tuczą i skracają życie. Słuchałam namiętnie naczelnych uzdrowicieli Polski. Tylko pogłębiali moją paranoję.

Nadal czasami się ich boję – kanapek. Ten strach nie wyparował całkowicie. Są chwile, że wpadam w panikę kiedy zbliża się pora śniadaniowa. Ja jestem w obcym miejscu, nie mam swoich typowych produktów śniadaniowych i staję przed koniecznością podjęcia decyzji – zakup kanapki, bułki, drożdżówki, bułki czosnkowej? A może pełnego śniadania w barze śniadaniowym. Tylko czy będą mieli śniadanie bez kiełbasek, boczku i białego chleba? Często kończy się to histerią i brakiem śniadania. I tylko dlatego, że po latach głupoty wywołanej straszeniem jedzeniem ciągle nie poukładałam sobie wszystkiego w głowie.

Na wycieczki jeździłam by się najeść

Na wycieczki i wakacje jeździłam by w końcu zjeść coś bez poczucia winy. To znaczy poczucie winy zawsze było ale wakacje to święto czyli jest przyzwolenie, nikt nie ocenia. Przez większość dorosłego życia kochałam wycieczki ponieważ to było coś wyjątkowego i mogłam zjeść pełnowartościowy obiad bez nerwów. I jeszcze jakieś przekąski w autokarze lub samochodzie. Sama wycieczka mnie nie cieszyła. Za czasów szkolnych czekałam na to, że będę mogła napić się kolorowego napoju, zjeść coś słodkiego, może nawet hamburgera i frytki. Same rarytasy. Później kiedy wyjazdy nie były już związane ze szkołą cieszyłam się, że mogę zjeść w ogóle, do syta, bez wyrzutów sumienia. Choćby tego jednego dnia, bo od tego się nie tyje ani nie umiera. I ten nawyk jedzenia w drodze. Ciagle pakowanie do buzi przegryzek. To nawyk którego uczy się nas od najmłodszych lat. Rodzice, szkoła. Bo wycieczki są od przekąsek.

Nie umiałam cieszyć się podróżą – samym pobytem w pociągu, autobusie, samochodzie. Czekałam na posiłek lub przynajmniej kawę. Dlatego dzisiaj tak trudno mi się z tą kawą rozstać. To jest bezpieczny “posiłek” za który nie muszę przepraszać. Dojeżdżając na miejsce myślałam tylko o jedzeniu. Bo przecież nie o przyrodzie i zabytkach. Co w tym wszystkim ciekawego kiedy walczysz z ekstremalnym głodem.  Oczywiście nie znałam wtedy teorii głodu pierwotnego. Myślałam, że to moje tłuste ciało chce wystawić moją silną wolę na próbę. A ja przecież byłam gotowa zrobić wszystko by nikt nigdy nie powiedział o mnie gruba i nie sugerował schudnij. Nie mogłam dać tej satysfakcji rodzinie, znajomym, dawnym znajomym, sąsiadom, dalekim sąsiadom, nauczycielom, obcym na ulicy…

Widzę nieraz w mediach społecznościowych znane kobiety które po wakacjach robią detoks, keto, głodówkę… bo przytyły 5-8-10kg. Bo na wakacje jedziemy żeby się najeść. Choć raz do roku. Paranoja ale to jest domeną kultury diet. Kto miał kiedyś all inclusive i zamiast cieszyć się oceanem, morzem, plażą leżał do góry brzuchem z drinkiem w ręce ledwie oddychając bo się tak najadł?

Czy umrę młodo?

Uwierz mi, dopiero mając 30 lat, po podsumowaniu całego życia doszłam do pewnych wniosków. Może to prawda i jeśli będę utrzymywać perfekcyjną dietę bez zbóż, eko, surową to będę żyć 100 lat w zdrowiu. Może robiąc na śniadanie kanapkę skracam sobie życie. Ale skracam też czas śniadania, zmniejszam ilość nerwów, strachu i smutku wywołanego restrykcjami. I jem to śniadanie z mężem bo nie muszę trzymać postu przerywanego.

Przyjęłam na klatę fakt, że istnieje szansa iż skrócę sobie życie. Ale co jeśli w końcu będę mogła żyć jego pełnią? Bez strachu i restrykcji. Z przyzwoleniem na okazjonalne szaleństwa z bliskimi. Bez poczucia winy. Może i zboża są niebezpieczne jak wspomniała moja obserwatorka. Ale na dzień dzisiejszy czuję się lepiej fizycznie i psychicznie jeśli na moim stole są obecne produkty skrobiowe. Nie czułam się dobrze na KETO ani na PALEO. Czułam jakbym była w klatce z jedzeniem którego nie lubię. Czułam się też bardzo źle utrzymując na siłę post przerywany. Bo co innego jest pominąć czasami śniadanie bo tak wyszło. Ale brak przyzwolenia na śniadanie (czy którykolwiek posiłek) wzmaga obsesję.

Życie z restrykcjami to dla mnie była egzystencja. Nie życie. Ale moje ciało było akceptowalne. Stanęłam przed wyborem, zaakceptować grubsze ciało, dobrze pracujący mózg i wewnętrzny spokój lub uparcie uganiać się za szczuplejszym ciałem i szansą że będę żyła dłużej. W pierwszej opcji będę krytykowana przez społeczeństwo ale będę mieć siłę i chęć by żyć. W drugiej społeczeństwo będzie mnie chwalić, ale ja nie będę mieć ani siły ani chęci do życia.

Ciągle nie mam stu procentowej pewności którą opcję wolę. Na 99% wolę tę bez restrykcji. Ale pozostaje ten 1% kiedy słyszę uwagi na temat wagi i przypadkowe posty w miediach społecznościowych, wystąpienia w telewizji fitness influenserek i trenerek wszystkich Polek. Od tego nie da się całkowicie odciąć. Chociaż widzę że społeczeństwo się powoli zmienia i szansa na akceptację ludzkiej różnorodności rośnie. Trzymam za nas wszystkich kciuki.